Jak Bóg podźwignął mnie z łoża śmierci
Jak Bóg podźwignął mnie z łoża śmierci
– Dziecko nie żyje – stwierdził lekarz zaraz po moim urodzeniu. Był 20 sierpnia 1917 roku. To właśnie wtedy w domu przy ulicy East Standifer w miasteczku McKinney w stanie Teksas przedwcześnie przyszedłem na świat.
Babcia Drake, mama mojej mamy, była obecna przy porodzie. Od niej się dowiedziałem, że początkowo nie dawałem żadnych oznak życia. Lekarz uznał, iż jestem martwy, i położył mnie w nogach łóżka, po czym razem z babcią próbował pomóc mamie, która znajdowała się w stanie krytycznym. Była chora już od kilku tygodni.
Po około 45 minutach mama zaczęła się czuć nieco lepiej. Lekarz powiedział, że pobiegnie do swojego gabinetu po jakiś przyrząd, którego potrzebował. Gdy wyszedł, babcia podniosła mnie z łóżka, żeby mnie wynieść z pokoju. Nagle odkryła, że jednak żyję. Obmyła mnie i założyła mi jakieś ubranko. Zawinęła mi też niewielką, prowizoryczną pieluszkę, bo w zwykłej bym „utonął”. Potem mnie położyła na wagę. W ubranku i pieluszce ważyłem niewiele ponad kilogram.
Nawet obecnie, mimo ogromnych postępów w medycynie i inkubatorów dla wcześniaków, dziecko, które waży mniej niż kilogram, praktycznie nie ma szans na przeżycie. W tamtych czasach nie było inkubatorów, ponadto urodziłem się w domu, nie w szpitalu, więc prawdopodobieństwo, że się szybko rozstanę z tym światem, było bardzo duże.
„To dziecko jest martwe”
Po jakimś czasie lekarz wrócił i babcia spytała go, czym powinna mnie karmić.
– Przecież chłopiec jest martwy – odparł doktor.
– Już go badałem.
Kiedy usłyszał, że jednak żyję i że babcia mnie umyła i ubrała, wyciągnął z kieszeni paczuszkę z próbką odżywki dla niemowląt.
– Proszę go karmić tym – rzekł. – Chociaż całego opakowania na pewno nie zdąży pani zużyć.
Babcia odpowiednio przygotowała otrzymaną odżywkę i podawała mi ją do jedzenia. Kiedy wykorzystała całą paczuszkę, zaczęła mnie karmić mlekiem. Wpuszczała mi je do buzi po kropelce, używając zakraplacza do oczu. Nigdy wcześniej nie widziała równie malutkiego człowieczka. Nawet jeden z jej grzebieni był dłuższy ode mnie. Choć piłem mleko tak drobnymi porcjami, to jednak nieraz krztusiłem się, zaczynałem się dusić i siniałem na całym ciele.
Moje dzieciństwo przebiegało zupełnie inaczej niż w przypadku innych dzieci, ponieważ urodziłem się ze zniekształconym sercem i nie byłem w stanie prowadzić normalnego, aktywnego stylu życia. Wprawdzie nie cierpiałem na całkowity bezwład, ale zakres czynności, które potrafiłem wykonywać, był ograniczony. Nie mogłem, między innymi, biegać i zażywać ruchu tak jak inne dzieci.
W tamtych czasach do szkoły posyłano dzieci, które ukończyły siedem lat. Ja jednak umiałem czytać już jako sześciolatek. Mój brat chodził do szkoły, a ja podczytywałem jego podręczniki. Nie mogłem w pełni korzystać ze swojego ciała, dlatego starałem się nadrabiać umysłem.
Kiedy zacząłem chodzić do szkoły, szybko odkryłem, że dzieci mają skłonność do wyrządzania przykrości słabszym. Podejrzewam, że chcą w ten sposób pokazać, jakie są dorosłe. Gdy mnie zaczepiano, nie mogłem się wdawać w bójki, bo zacząłbym się dusić, sinieć i mdleć. Postanowiłem więc znaleźć coś, co pozwoli mi wyrównać swoje szanse z innymi.
Razem ze mną do jednej klasy chodził chłopiec, który często dokuczał kolegom. Był starszy od pozostałych uczniów o trzy lata, bo trzykrotnie „zimował”. Potrafił dopaść swoją ofiarę i jednym ciosem powalić ją na ziemię. A ponieważ wiedział, że nie umiem sam się obronić, z rozkoszą obierał mnie sobie za cel zaczepek.
Pewnego dnia znalazłem półmetrowy kawałek belki budowlanej. Kiedy chłopak znowu mnie pobił, zakradłem się od tyłu i stuknąłem go moją belką w głowę. Przez kolejnych czterdzieści minut nie można go było docucić. To dało mu do myślenia i w końcu zostawił mnie w spokoju. Jeśli ktoś nie może się bić, musi sobie radzić w inny sposób. Również mój brat nauczył się, że nie warto mi dokuczać. Kiedyś uderzyłem go młotkiem w głowę i przez czterdzieści pięć minut nie mógł odzyskać przytomności.
W dzieciństwie zawsze byłem niższy od rówieśników. Brat śmiał się ze mnie, że nigdy nie przerosnę naszego znajomego, który w wieku pięćdziesięciu sześciu lat ważył zaledwie 45 kilogramów i był wzrostu dziesięciolatka. Kiedy mój brat chciał czegoś ode mnie, przekonywał, że jeśli się nie zgodzę na jego prośbę, to w wieku dwunastu lat stanę się dziewczyną. Oczywiście, mówiąc te słowa, znajdował się daleko ode mnie i od razu brał nogi za pas, bo wiedział, że rzucę w niego, cokolwiek znajdę pod ręką.
Ojciec zostawił mamę i nas, gdy byłem jeszcze bardzo mały. Odtąd ciężar utrzymania i wychowywania dzieci spoczywał wyłącznie na niej. Jednak ze względu na jej problemy zdrowotne musiałem zamieszkać z jej rodzicami. Miałem wtedy dziewięć lat.
Obłożnie chory piętnastolatek
Cztery miesiące przed moimi szesnastymi urodzinami choroba całkowicie przykuła mnie do łóżka. Moim przypadkiem zajmowało się pięciu lekarzy. Jeden z nich pracował wcześniej w znanej klinice Mayo. Dziadek Drake, ojciec mojej mamy, choć nie był bogaty, dysponował pewnymi zasobami. Miał kilka nieruchomości. Niestety, w tamtym czasie, w okresie wielkiego kryzysu gospodarczego, ziemia i domy nie były warte zbyt wiele. Mimo to dziadka było stać, żeby mnie posłać do kliniki Mayo. Nie pojechałem tam, ponieważ lekarze, którzy się mną zajmowali, uznali, że skoro nawet ten doktor, który kiedyś pracował w klinice Mayo i jest jednym z najlepszych specjalistów w Ameryce, nie potrafi mi pomóc, to szkoda czasu i pieniędzy na podróże. Uważali, że nie ma dla mnie żadnej nadziei i nie istnieje nawet najmniejsza szansa uniknięcia przedwczesnej śmierci. Zgodnie z ich wiedzą nikt z takimi chorobami jak moje nie dożywał siedemnastu lat.
Dzień po dniu i tydzień po tygodniu leżałem w łóżku, zastanawiając się, co się właściwie ze mną dzieje. Wiedziałem, że mam problemy z sercem, ale lekarze nie poinformowali mnie, co mi jest. Dopiero po swoim uzdrowieniu dowiedziałem się, że miałem dwie wrodzone choroby serca.
Ogarnął mnie częściowy paraliż. Przypomina mi się, jak kiedyś zobaczyłem szklankę z wodą koło mojego łóżka, chciałem ją wziąć, żeby się napić, ale nie mogłem i nie rozumiałem dlaczego. Dopiero po czterdziestu pięciu minutach pełnej koncentracji umysłu, udało mi się dosięgnąć jej ręką. Nie potrafiłem jednak jej podnieść. Jeden z lekarzy stwierdził, że jestem na granicy całkowitego paraliżu. Niedługo potem bezwład kompletnie ogarnął moje ciało.
Zdarzało się, że nawet przez trzy tygodnie nie miałem pojęcia, co się ze mną dzieje. Mama i babcia karmiły mnie i otaczały opieką, ponieważ byłem bezradny jak niemowlę. Dochodziło do tego, że prawie przestawałem słyszeć, co się do mnie mówi. Po moim uzdrowieniu mama i babcia powiedziały mi, że pochylały się nade mną i mówiły, krzycząc na całe gardło, ja zaś ledwo słyszałem ich głosy. Ich słowa docierały do mnie jakby z odległości kilkuset metrów. Mój kontakt ze światem rzeczywistym był bardzo nikły.
Byłem w piekle
W dniu, w którym zaczął mnie ogarniać paraliż, powierzyłem swoje serce Panu i narodziłem się na nowo. Stało się to w sobotę, 22 kwietnia 1933 roku, o 19:40 w południowej sypialni domu numer 405 przy North College Street w McKinney w stanie Teksas.
Wcześniej tego wieczora moje serce przestało bić i mój duch opuścił ciało. Obok mnie siedziała wtedy moja babcia, młodszy brat i mama. Zdążyłem im tylko powiedzieć: „Żegnajcie” i w jednej chwili mój duch odszedł. Moje oczy przestały się poruszać, a całe ciało stało się zimne.*
Zacząłem opadać. Po chwili przestałem widzieć światła ziemi. To nie było omdlenie. Nie straciłem przytomności. Mam dowód, że byłem naprawdę martwy. Moje oczy przestały się ruszać. Ustała praca serca. Zanikł puls.
W Piśmie Świętym czytamy, że potępieni zostaną wyrzuceni do zewnętrznych ciemności, gdzie jest płacz i zgrzytanie zębów (Ewangelia Mateusza 25:30). Im niżej się znajdowałem, tym gęstsza ciemność mnie otaczała, aż w końcu przestałem widzieć cokolwiek. Jednocześnie robiło się coraz goręcej i duszniej.
Po jakimś czasie daleko w dole ujrzałem światła, błyskające na ścianach otchłani potępienia. To były płomienie piekła. W pewnym momencie zaczęła mnie przyciągać olbrzymia kula ognia o białej koronie. Nie chciałem się do niej zbliżać, ale oddziaływała na mojego ducha, niczym magnes na żelazo. Pędziłem wprost na nią i nie mogłem od niej oderwać wzroku. Jej żar smagał mnie po twarzy. Minęło wiele lat, ale nadal wyraźnie pamiętam tę scenę. Wspomnienie o tym przeżyciu jest dla mnie ciągle tak świeże, jak gdyby dotyczyło czegoś, co się stało przed chwilą.
Znalazłem się u wejścia do piekła. Ludzie pytają mnie, jak wygląda tamtejsza brama. Nie potrafię jej opisać, ponieważ nie znajduję odpowiedniego porównania. Podobną trudność miałbyś, gdybyś chciał wyjaśnić, jak wygląda drzewo, komuś, kto nigdy w życiu żadnego drzewa nie widział.
Zbliżając się do wejścia, zatrzymałem się na chwilę, ponieważ nie chciałem dostać się do środka. Czułem, że jeszcze krok, jeszcze piędź i na zawsze przepadnę w tym przerażającym miejscu!
Gdy byłem już niemal na samym dnie otchłani, uświadomiłem sobie, że obok mnie pojawił się jakiś duch. Nie patrzyłem na niego, ponieważ ciągle nie mogłem oderwać wzroku od płomieni piekła. Jednak gdy tylko się zatrzymałem, ów stwór chwycił mnie za ramię, aby wprowadzić mnie do środka.
W tej samej chwili z góry, znad nieprzeniknionej ciemności, sponad ziemi i niebios dał się słyszeć głos. Nie wiem, kto tak donośnie przemówił – Bóg Ojciec, Jezus, jakiś anioł, czy ktoś inny. Nie widziałem tej osoby. Nie zrozumiałem też, co powiedziała, ponieważ nie było to po angielsku.
Głos tej osoby odbił się echem po całym piekle, sprawiając, że całe to miejsce zatrzęsło się, niczym liść na wietrze, a istota, która mi towarzyszyła, wypuściła mnie.
Nie odwróciłem się, ale poczułem, że od tyłu ciągnie mnie jakaś niewidzialna siła – jakby mnie zasysano. Zacząłem się oddalać od ognia i żaru. Po chwili znów znalazłem się w nieprzeniknionej ciemności.
Wznosząc się wyżej, dotarłem do górnej części otchłani i zacząłem dostrzegać światła ziemi. Zobaczyłem dom dziadków, a potem przeniknąłem przez ścianę do sypialni. Wydawało mi się to tak naturalne, jakbym wszedł do pokoju przez drzwi. Tylko że tym razem drzwi nie były mi potrzebne, ponieważ poruszał się jedynie mój duch.
Wsunąłem się do swojego ciała z taką łatwością, jakbym zakładał spodnie. Do ciała wszedłem tą samą drogą, którą wcześniej wyszedłem – poprzez usta.
Zacząłem rozmawiać z babcią.
– Kochanie, myślałam już, że umarłeś – powiedziała.
Mój pradziadek był lekarzem i babcia często mu pomagała w pracy. Gdy później opowiedziałem jej o tym, co przeżyłem tego dnia, stwierdziła:
– Dawniej ubierałam wielu zmarłych, przygotowując ich do pogrzebu. Mam dużo doświadczeń, jeśli chodzi o kontakt ze śmiercią, ale dzięki tobie i twoim przeżyciom dowiedziałam się więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Tamtego dnia byłeś martwy. Nie miałeś pulsu. Twoje serce przestało bić, a oczy przestały się ruszać.
„Ja umieram”
– Babuniu, ja zaraz tam wrócę. Umieram – powiedziałem. – Gdzie jest mama?
– Na werandzie – odrzekła. W tej samej chwili dobiegł mnie głos mamy, która właśnie na całe gardło modliła się do Boga.
– A gdzie mój brat? – dopytywałem się.
– Pobiegł wezwać lekarza.
Jeśli nie jesteś gotów, żeby odejść, chciałbyś, aby ktoś Ci towarzyszył. Ogarnia Cię strach.
– Babuniu, nie odchodź – poprosiłem. – Nie opuszczaj mnie, bo boję się, że umrę, jak cię przy mnie nie będzie. Chcę, żeby ktoś był ze mną. Nie odchodź.
Babcia przytuliła mnie.
– Uściskaj ode mnie mamę – mówiłem. – Powiedz jej, że ją kocham i jestem jej wdzięczny za wszystko, co zrobiła dla mnie i dla nas wszystkich. Przekaż jej, że jeśli przeze mnie na jej twarzy pojawiła się jakaś zmarszczka albo posiwiał włos na jej głowie, to bardzo za to przepraszam i proszę o wybaczenie.
Poczułem, że zaraz znowu wyślizgnę się z ciała. Powiedziałem jeszcze:
– Babuniu, odchodzę. Byłaś dla mnie drugą matką, kiedy mama leżała ciężko chora. Dziękuję ci. Teraz już odchodzę i tym razem nie wrócę.
Wiedziałem, że umieram i nie jestem gotów, by stanąć przed obliczem Boga. Pocałowałem babcię w policzek i pożegnałem się z nią.
Moje serce po raz drugi przestało bić. Wspomnienie tych wydarzeń wydaje mi się tak świeże, jakby miały miejsce dziś, a nie pół wieku temu. Poczułem, że krew w moim organizmie przestaje krążyć. Począwszy od palców u nóg – poprzez stopy, kostki, kolana, biodra, brzuch i serce – całe ciało ogarniało odrętwienie. Wyskoczyłem z ciała i znów zacząłem zstępować coraz niżej. Wiem, że to trwało zaledwie kilka sekund, ale miałem wrażenie, że ciągnie się przez wieczność.
Po chwili pogrążania się w ciemności straciłem z oczu światła ziemi. A gdy dotarłem na sam dół, stało się ze mną to samo, co za pierwszym razem. Potem usłyszałem tamten głos i zacząłem się wznosić, aż wróciłem do swojego pokoju i znalazłem się we własnym ciele. Pojawiła się tylko jedna różnica. Tym razem wstąpiłem do sypialni, wynurzając się w nogach łóżka.
Zacząłem znowu rozmawiać z babcią. Powiedziałem:
– Tym razem już nie wrócę, babuniu. – Potem spytałem: – A gdzie jest dziadek? Chcę się z nim pożegnać.
– Kochanie, wiesz przecież, że dziadek jest teraz w innej części miasta i odbiera tam czynsz za wynajmowane domy.
– A, tak, przypominam sobie – odparłem. – Wyleciało mi z głowy.
Potem dodałem:
– Babuniu, pozdrów dziadka ode mnie. Nie wiem, co to znaczy mieć ojca, ale dziadek stał się dla mnie prawie jak ojciec. Dał mi dom, kiedy go potrzebowałem. Przekaż mu moje podziękowania i powiedz mu, że go kocham. Pożegnaj się z nim w moim imieniu.
Pozdrowiłem jeszcze swoją siostrę i dwóch braci, po czym moje serce przestało bić po raz trzeci. Poczułem, że znowu krew przestaje mi krążyć. Wyskoczyłem z ciała i jeszcze raz zacząłem opadać.
Poprzednio myślałem sobie: „To się nie dzieje naprawdę. Pewnie mam halucynacje. To wszystko nie może być prawdą!”
Jednak tym razem pomyślałem: „To już trzeci raz. Tym razem już nie wrócę!”
Ogarnęła mnie ciemność, jakiej na ziemi nie ma nawet w najciemniejszą noc.