Kontakt +48 91823 87 60
Dantejskie piekło

Dantejskie piekło

Dantejskie piekło

Wydawało się, że w tamtą kwietniową noc 1990 roku wkroczyliśmy do samego wnętrza piekła. Scenę, na której mieliśmy się pojawić, otulał gęsty dym, tak że wielka hala koncertowa w syberyjskim mieście Nowosy­birsk wyglądała niczym ogromna popielniczka.

Płomienie wolnej mowy podsycone przez politykę głasnosti Michaiła Gorbaczowa, zostały rozpalone także w tym odległym zakątku radzieckiego imperium, w mieście liczącym półtora miliona dusz, położonym przy przecięciu kolei transsyberyjskiej z rzeką Ob w południowo-zachodniej Syberii. Ta drobna iskierka zaczęła się palić w hali dziwnie groźnie, co bardzo mnie zaniepokoiło.

Moja grupa i ja byliśmy na zapleczu sceny, przygotowując się do występu po słynnej rosyjskiej kapeli DEATH METAL BAND (Kapela Metalowej Śmierci), której „wolne” przesłanie do syberyjskiej młodzieży brzmiało: nienawiść, śmierć i samobójstwo.Rockowy kapłan - Daavid Pierce

Udało mi się przekonać dwóch miejscowych duchownych, aby przyłączyli się do nas podczas koncertu. Wcze­śniej, tego samego dnia, pojechałem do kościoła baptystów i uprosiłem ich, aby stanęli razem z nami.

– Zamierzamy dać duży koncert w waszym mieście – zwróciłem się do nich. – Przyjdźcie i pomódlcie się razem z nami. Wierzę, że wiele osób odnajdzie dziś wieczorem Chrystusa. Potrzebujemy was, żebyście im w tym pomogli.

Ciemno odziana para obserwowała mnie z podejrzliwością, ale po rozmowie zgodziła się przyjść i przyłączyć do nas.

A na zapleczu nasz zespół przygotowywał się do kon­certu. Urodzony w Kalifornii Russell Archer, nasz gita­rzysta o pseudonimie scenicznym „Brussełs Egg Furry” (Brukselski Futrzak) chodził tam i z powrotem, z burzą włosów opadających mu na twarz, tak że nie można było zgadnąć, w którą stronę patrzy. Nosił długą koszulę za kolana, co wyglądało, jakby miał sukienkę na swoich dżinsach.

Nasz basista, Kapitan, lub – jak kto woli – John Sweeney, także pochodził z Ameryki i również miał niesamo­wicie długie włosy, ale każdy ich kosmyk był na swoim miejscu. Kapitan stał spokojnie, a jego usta poruszały się w cichej modlitwie.

Perkusista, Paul Versteeg z Holandii, na którego wo­łaliśmy Klondyke, nosił krótkie spodenki i miał dzikie niebieskie oczy niczym kot. Modląc się, chodził tam i z powrotem, i często wpadał na Russella.

Ja nosiłem kucyk i miałem na sobie czarną koszulkę bez rękawów, pasek z Harleyem Davidsonem oraz czar­ne tenisówki.

Oszołomieni duchowni stali pod ścianą, z niedowierzaniem wpatrując się w naszą grupę. Kiedy ukradkiem na nich zerknąłem, mogłem wyczytać z ich twarzy, że nie są pewni, czy stoimy po ich stronie, a nawet czy jesteśmy z tego samego świata.

Grupki zwariowanych wyrostków biegały tam i z powrotem po holu, łomotały do drzwi, próbując dostać się do naszego pokoju. Na szczęście już wcześniej wysłaliśmy kogoś, aby nie pozwolił nikomu wchodzić.

Kiedy modliliśmy się, usłyszałem ciężkie kroki na korytarzu. Wiedziałem, że to musi być Keith, ponieważ po­ruszał się on, jakby nosił płetwy, a jego ciężkie ciało wywoływało drgania jak przy trzęsieniu ziemi. Przestałem się modlić i otworzyłem oczy. Rozpoznałem, że jest zdenerwowany tym, co zobaczył w holu.

– Hej, chłopaki, dziś wieczór będziemy musieli się porządnie pomodlić. Ci goście na zewnątrz są szaleni -powiedział.

Bardzo mnie to zaniepokoiło, ponieważ wiedziałem, że Keith sam jest szalony. A skoro wyraził podobne zda­nie, oznaczało, że widownia musiała zachowywać się naprawdę nienormalnie. Wszyscy zaczęliśmy się jeszcze bardziej modlić. Kiedy myślisz, że niedługo umrzesz, modlisz się naprawdę mocno.

Wreszcie nadszedł czas wyjścia na scenę. Kiedy wcho­dziłem, spojrzałem na morze czegoś, co wyglądało ni­czym tysiąc rozszalałych demonów. Wkrótce przekona­łem się, że młodzi ludzie z Syberii umieją przeklinać po angielsku i pokazywać „palca”. Co za przyjęcie nam zgo­towano! Poczułem mdłości, kiedy spojrzałem w gapiące się oczy i oszalałe twarze. Tłum był dziki i kompletnie opanowany przez Kapelę Metalowej Śmierci, którą przed chwilą słyszał. Wykrzykiwał do nas obsceniczne słowa.

Kiedy ustawialiśmy sprzęt, zauważyłem Keitha stoją­cego na boku z kawałkiem szmaty i podszedłem, żeby sprawdzić, co robi. Spojrzenie, jakie mi rzucił, wskazywa­ło, że i on ma ochotę zwymiotować.

  • Jakiś problem, Keith? – starałem się przekrzyczeć tłum.
  • Próbuję zetrzeć tę ślinę z twojego mikrofonu – od­parł, a na jego górnej wardze pojawiły się krople potu.

Zobaczyłem gęstą plwocinę. Kiedy podał mi mikrofon, poczułem jej zapach.

Trudno było uwierzyć, że Keith w ogóle wyruszył z nami w trasę. Półtora roku wcześniej, uzależniony od heroiny, mieszkał pod mostem w Amsterdamie, wyjada­jąc resztki ze śmietnika. Zanim Keith przyjechał do Am­sterdamu ze Stanów, pracował z wieloma kapelami roc­kowymi. Występował w „Victory Tour” (Tourne zwycię­stwa) Michaela Jacksona i zajmował się jego garderobą. Był jednym z ekipy przy „Cheap Sunglasses Tour” ze­społu ZZ Top. Wreszcie przyjechał do Amsterdamu z Johnnym Winterem, który nagrał podkład do musicalu, a Keith miał wykonać w nim rapową piosenkę „Amery­kanin w Amsterdamie.”

W tamtym czasie Keith nagromadził sporo pieniędzy. Prowadził luksusowe życie w pięciogwiazdkowych hote­lach i mógł mieć wszystkie te rzeczy, które można kupić za pieniądze. Powoli, coraz bardziej pogrążał się w narko­manię. Zaczął od palenia heroiny, następnie zaczął ją so­bie wstrzykiwać. Niedługo potem całe jego pieniądze się skończyły, a on zaczął mieszkać pod mostem, wyjadając resztki ze śmietników i zarabiając na swój nałóg żebra­niem i rozprowadzaniem narkotyków w Dutch City.

Pewnego dnia, kiedy handlował narkotykami na jed­nej z amsterdamskich ulic, podszedł do niego jakiś mło­dy Amerykanin w czapeczce baseballowej i z południo­wym akcentem zapytał, czy mógłby się z nim pomodlić.

– Wynoś się stąd. Znikaj! Nie widzisz, że próbuję za-handlować? – wrzasnął ze złością Keith.

Ale Amerykanin nie zrezygnował i wracał każdego dnia, aby z nim porozmawiać, aż w końcu Keith pomy­ślał: „Jedyny sposób, aby uwolnić się od tego głupka, to pozwolić mu pomodlić się za mnie”.

  • No dobra, zrób to. I skończmy z tym – rzucił roz­drażniony.
  • Ale ty musisz czuć, że chcesz, aby Bóg zmienił two­je życie i przyznać, że Go potrzebujesz – odparł Amery­kanin, który wyraźnie nie wiedział, kiedy się wycofać.
  • Dobra, niech będzie – syknął Keith.

Młody człowiek położył swoją dłoń na ramieniu Keitha. Dealerzy narkotyków, którzy obserwowali scenę, od­skoczyli w przerażeniu, kiedy Keith padł na ziemię. Wy­glądało to tak, jakby Amerykanin uderzył go w twarz. Ale tego nie zrobił.

– Było to tak, jakby rzuciła mną jakaś niewidzialna si­ła – opowiadał mi później. Kiedy leżał na ziemi, poczuł strumień energii przechodzący przez jego ciało. Tą ener­gią była miłość! I w tym momencie oddał swoje życie Bo­gu.

Nawróciwszy się Keith zaczął głosić Bożą potęgę w Amsterdamie. Później zakochał się w Niemce o imie­niu Astrid. Wkrótce oboje zostali jednymi z moich naj­bliższych przyjaciół. Pewnego dnia Keith pojawił się u mnie w domu. Wy­glądał, jakby cała krew odpłynęła mu z twarzy, a oczy Astrid były zapuchnięte i czerwone.

– Umrę i koniec. Mam AIDS – powiedział. – Właśnie zrobiłem sobie test krwi i okazało się, że mam wirusa HIV.

Byłem wstrząśnięty.

  • Jesteś pewien? – to wszystko, co mogłem powiedzieć.
  • Tak, sprawdzali mnie dwa razy. Powiedzieli, że nie ma co do tego wątpliwości.

Nie wiedziałem, jak go pocieszyć, więc zaczęliśmy ra­zem płakać. Chciałem podnieść Keitha na duchu i zapro­siłem go, aby pojechał z nami na trasę po ZSRR. Wierzy­łem, że w czasie tej podróży Bóg zechce wykorzystać je­go obecność.

Poznałem po tłumie, że zanosi się na prawdziwe star­cie, szczególnie kiedy zaczęliśmy wyświetlać na ekranie słowa piosenki po rosyjsku. Nasze przesłanie było przeciwieństwem przesłania zespołu DEATH METAL BAND. Jeden z chłopaków z naszej grupy rozmawiał z ich menadżerem, który uważał, że koncerty kapeli od­niosą sukces, jeśli zmuszą widzów do myślenia o samo­bójstwie. My mówiliśmy w swoich piosenkach o nadziei poprzez Bożą miłość i o potrzebie związku z Jezusem.

Chciałem pokazać, że nie robią na mnie wrażenia ani ci wszyscy rozszalali ludzie, ani Szatan, którego imię wy­krzykują. Postanowiłem zacząć koncert od pieśni chwały odśpiewanej a cappella. Nie jest to normalny sposób roz­poczynania koncertu po kapeli w rodzaju DEATH ME­TAL BAND, ale robiłem, co mogłem, aby mój głos brzmiał niczym głos Amy Grant, kiedy wydałem z siebie: „Kocham Cię Panie i podnoszę mój głos…” Zamknąłem oczy wśród wrzasków tłumu i zacząłem wyobrażać sobie butelki po piwie lecące w powietrzu i uderzające mnie w głowę. Wzdrygnąłem się, kiedy wyobraziłem sobie, jak ktoś wskakuje na scenę i kopie mnie po twarzy ciężkimi buciorami. Musiałem zebrać całą odwagę, aby dokończyć piosenkę.

Gdy otworzyłem oczy, nasza kapela zaczęła właśnie „przycinać”. Spojrzałem na mikrofon i zobaczyłem, że zwisa z niego długi kawałek gęstej plwociny. Kiedy lu­dzie robią ci coś takiego, różne myśli przychodzą ci do głowy. Pierwsza: „To mi się nie podoba”. Druga: „Cie­kawe, czy zwymiotuję, jeśli każdy zacznie na mnie pluć”. Próbowałem więc śpiewać z zamkniętymi ustami. W końcu pomyślałem: „W porządku Boże, jeśli chcesz, żebym dał się opluć dla Ciebie, zrobię to, ale jeśli możesz ich powstrzymać, też będzie dobrze!”

Poprzez Tanie, moją rosyjską tłumaczkę, zwróciłem się do tłumu: „Dziś wieczorem chcę wam coś przekazać. Bóg kocha Nowosybirsk”. Od tej chwili poczułem prze­ogromną potęgę Boga płynącą przez widownię. Nie­którzy ludzie nadal śmiali się i kpili, ale wielu z nich za­częło mnie słuchać. Zaczęliśmy grać następną piosenkę wyzwalającą ogromną energię. Brukselski Futrzak z pew­nością pomyślał wtedy: „Kiedy zobaczą, jak dobrze gram na gitarze, na pewno mnie nie oplują”. Podszedł więc do brzegu sceny i odstawił szybką gitarową solówkę. Ale lu­dzie stojący blisko zaczęli pluć i na niego.

W tym czasie Kapitan trzymał się z tyłu, jak najdalej od brzegu sceny, aby tylko go nie opluto. To mnie wku­rzyło, bo pomyślałem, że skoro ja jestem przygotowany na takie traktowanie, to on również powinien.

Tak się dziwnie stało, że im bardziej nas opluwano, tym więcej współczucia miałem dla tych upadłych i zde­sperowanych dzieciaków. Powoli zbliżał się koniec kon­certu. Poczułem, że muszę coś powiedzieć. Miejsce nie przypominało tych, gdzie mógłbym otwarcie mówić o Je­zusie, ale nadal czułem, że muszę się odezwać. Rozsądek podpowiadał mi, że powinienem odpuścić i pozwolić, aby muzyka i słowa wyraziły za mnie wszystko. Ale nie mogłem pozbyć się pewnego wspomnienia, kiedy byłem na koncercie U2 w Holandii, na który przyszło jakieś 65 tysięcy ludzi. Podczas występu wszyscy stali na krze­słach, całą uwagę skupiając na Bono, wokaliście i liderze grupy. To było niewiarygodne przeżycie: tak wiele ludzi, a wszyscy czują się tak zjednoczeni. Osoba, która znała kiedyś Bono, powiedziała mi, że jest on chrześcijaninem. Wtedy powiedziałem do siebie: „Okaż Bogu cześć, Bo­no”. Kiedy to myślałem, zauważyłem przepiękny za­chód, a promienie zabarwionego na czerwono światła pa­dły na stadion. „Okaż cześć Bogu, Bono! Wysłuchają cię. Nie musisz wiele mówić. Po prostu odezwij się”. Miałem nadzieję, że wspomni o Bogu. Ale on nie powiedział nic. A każdy opuścił stadion nucąc: „Ciągle jeszcze nie znala­złem tego, czego szukam.” (tytuł jednej z najbardziej znanych piosenek U2).

Nawet Prince i Madonna pod koniec koncertu mówią: „Niech was Bóg błogosławi!”, ale Bono nie powiedział nic. Wtedy, stojąc na swoim krześle tam na stadionie, zwróciłem się do Boga: „Wiem, że nie jestem tak wspa­niałym wykonawcą jak Bono, ale jeśli dasz mi szansę, ja oddam Ci cześć.” Postanowiłem, że na scenie będę odważnie mówił o Bogu, nawet gdyby miało to zamknąć przede mną wszystkie drzwi.

Dlatego teraz wziąłem głęboki oddech i krzyknąłem: „Kogo czcicie? Wiem, co myślicie. Wy nie czcicie nikogo. Racja?” Kiedy przetłumaczono moje słowa, usłyszałem śmiech w odpowiedzi na to, co powiedziałem, ale ja naci­skałem dalej.

  • Jesteście w błędzie – przekrzykiwałem mur gwi­zdów i szyderstw. – Wiem, co czcicie. Czcicie muzykę. A zespoły, które uwielbiacie, wcale was nie kochają. W rzeczywistości nawet was nienawidzą. Wiem, co czci­cie. Wódkę. Tak, wódkę – ciągnąłem – widziałem ludzi czekających w długich kolejkach, aby kupić choćby bu­telkę.
  • Tak, wódkę! – odkrzyknęło wielu, wyciągając do góry butelki w pijackim pozdrowieniu.
  • Pozwólcie, że powiem wam, kogo ja czczę – mówi­łem dalej. – Czczę Tego, który stworzył wszystkie te piękne góry wokół waszego miasta. Tego, który stworzył przepiękne lasy Syberii. On stworzył świat z czystym po­wietrzem i dobrym jedzeniem. I pragnął dobrego życia dla naszych dzieci. Ale my odwróciliśmy się do Niego plecami i powiedzieliśmy, że chcemy stworzyć swój wła­sny świat. W końcu, mówi się, że Bóg jest potrzebny tyl­ko starym kobietom. I stworzyliśmy świat pełen nienawi­ści i cierpienia, gdzie wkroczyły choroby i śmierć.

Ale Bóg Ojciec nie jest słaby. Jest mocny i potężny, i nas kocha. Nie chce nas zostawiać bez nadziei. Więc po­prosił swojego syna Jezusa, czy nie zechciałby pokazać nam, jak wrócić do Swojego kochającego Ojca.

A kiedy Jezus przybył, nie jeździł mercedesem ani nie mieszkał w pałacu. Karmił ubogich i uzdrawiał chorych, i nie pasował do naszego świata. Więc pojmaliśmy Jezu­sa i zabili. I powiedzieliśmy: „Dobra, teraz już nie musi­my więcej martwić się o niego”.

Ale Jezus nie był jeszcze jednym człowiekiem umie­rającym za jeszcze jedną sprawę. Był też Synem Boga. I dlatego był silniejszy niż śmierć. Wrócił do życia i po­wstał z martwych i dlatego nie wstydzę się powiedzieć: „Kocham Boga”.

Znowu poczułem ponadnaturalną moc Boga przeni­kającą widownię.

– Wielu z was czuje w środku pustkę. Macie tam wiel­ką dziurę, którą próbujecie zapełnić różnymi rzeczami -oświadczyłem. – Niektórzy z was nie mogą zasnąć, jeśli nie napiją się wódki lub nie posłuchają muzyki. Nie­którzy z was myślą, że pieniądze przyniosą im pokój. Ale tak naprawdę potrzebujecie Jezusa. Jak możecie Go po­znać? Nie przez próby stania się lepszymi. Był kiedyś człowiek, który chodził do kościoła każdego dnia i próbo­wał być dobry, ale Jezus powiedział mu, że to nie wystar­czy. On potrzebował nowego serca. Potrzebował „naro­dzić się na nowo”.

Jest tylko jedna rzecz, która może oddzielić cię do Bo­żej miłości. Nie są to złe rzeczy, które czynisz. Bóg może ci wybaczyć każdą straszną rzecz, którą zrobiłeś, ponie­waż kiedy za nas umarł, wziął na siebie całą naszą winę. Jezus powiedział, że musimy stać się jak małe dzieci. Musimy być pokorni, jeśli chcemy zobaczyć Boga. Duma to jedyna rzecz, która nas oddala od kochającego Ojca.

Do tego czasu na widowni zrobiło się cicho.

– Teraz poproszę was o zrobienie czegoś naprawdę odważnego – zakończyłem. – Jeśli czujecie potrzebę, by poznać Jezusa, proszę, żebyście przyszli ze wszystkimi przyjaciółmi na scenę i razem ze mną uklękli.

Opadłem na kolana. Około sześćdziesięciu młodych ludzi dosłownie walczyło z tłumem, żeby przyłączyć się do mnie. Ludzie stojący blisko sceny, próbowali bloko­wać im drogę, ale dzielne dzieciaki przedarły się.

Kiedy prowadziłem ich w trakcie modlitwy, powtarza­li moje słowa wszystkim zebranym w hali: „Jezu, potrze­buję nowego serca. Przebacz mi złe rzeczy, które uczyni­łem”. Dostrzegłem łzy w oczach Russella, kiedy młody człowiek, który wcześniej go opluł, teraz padł na kolana, by przyjąć Chrystusa.

Wiele osób na scenie szlochało, kiedy podjęli decyzję, by iść za Jezusem. „Od tej nocy już nigdy nie będziecie tacy sami” – powiedziałem.

Daliśmy im trochę książek i poznaliśmy ich z bapty­stami. Duchowni teraz już wiedzieli, że stoimy po tej sa­mej stronie!

Jak później powiedział Andy Butcher, jeden z moich kumpli: „Prawie można było usłyszeć aniołów brzdąkają­cych na harfach z radości. Na harfach z doskonałym na­głośnieniem, rzecz jasna”.

Więcej informacji o książce Davida Pierca  „Rockowy kapłan” kliknij tu.

 

Powiązane